MOTOSKANDYNAWIA CZĘŚĆ 4
16 lat przymierzałem się aby ponownie odwiedzić Skandynawię. A tu niespodziewanie, latem, okazało się, że mam czas i jakieś mizerne środki aby zrealizować to marzenie. Postanowiłem pojechać motocyklem, miała to być w założeniu tania, samotna i bezkompromisowa wyprawa. Gdzieś w połowie przygotowań koledzy zaoferowali swoją chęć przyłączenia się, ale w końcu okazało się, że nie mogą wyrwać korzeni.
Część 4
Rano było szaro jak na księżycu i zimno jak w dupie u Eskimosa. Deszcz nie padał, ale wyglądało jakby zaraz miało lunąć. Tak aż do Kafjorden. Potem lunęło. Trzeba było się foliować, a za chwilę rozfoliować bo 50 kilometrów dalej było już słońce i 20st.C. Wszyscy motocykliści ćwiczyli przebieranki, rowerzyści także. Motocykli jest tu tak dużo, że ręka boli od machania na pozdrowienie. Minąłem ich dziś ponad setkę. 90% to BMW Adventure, chociaż zdarzają się ciekawe wynalazki. Drugą co do liczebności grupę stanowią kampery. Jak się jedzie z jakiejś przełęczy i widać drogę na kilka kilometrów naprzód, to aż jest biało od kamperów. Norwegia znaczy Mekka motocyklistów i kamperowców. Na podwórkach wielu Norwegów stoją prywatne kampery, a w wypożyczalni przyczep i kamperów jest bez liku. Na drodze jednak przeważają prywatne kampery, często dość leciwe, ale zadbane. Spostrzegłem nawet starą przyczepkę niewiadowską z nowymi firankami i w dobrej kondycji. Stare społeczności zachodniej Europy tak mają. Wyznają zasadę, że nowe jest wrogiem dobrego. Chyba przy okazji podróży po Grecji o tym pisałem.
Jak każde zjawisko masowe, tak i natłok kamperów w Norwegii, ma swoje minusy. Wieczorami wszystkie parkingi są zapchane koczującymi turystami. Każdy pitrasi swój obiad, wyprowadza pieska w krzaki, ogląda wiadomości w telewizji. Dziś właśnie nocuję na takim parkingu przy drodze w kosodrzewinie. Jest kibelek, nawet czysty, są ławki. Ostro padało za gorącym i słonecznym Narwikiem i musiałem na szybko coś znaleźć. Byłem pierwszy, w ciągu pół godziny przyjechało siedem kamperów. Śmiesznie wyglądam z tym namiocikiem, grzejąc sobie wodę na prysznic, który wezmę w drewnianym kibelku. Rano odpalę swojego smoka bez tłumika o piątej i wszystkich obudzę. Będę musiał lawirować aby ominąć domy na kółkach i wydostać się na drogę.
Ale przecież uczestnicy nie są winni zjawiska masowego. Taka jest moda, na wolne, swobodne spędzanie czasu i emerytury. Społeczeństwa Zachodu to społeczeństwa wolnego czasu i dużych możliwości realizacji swoich potrzeb. My w Polsce też tego się nauczymy, ale gdzie wtedy będzie Zachód?
Za Nordkjosbotn krajobraz Norwegii mocno się zmienił. Z ciszy i pustki w jakiej tkwiłem przez drogę po Karelii, Finlandii i Finmarku (północna Norwegia), wpadłem w korki na drodze, gęstą zabudowę, harmider wielkomiejski i ścisk w Narwiku. Niespodziewanie i za szybko. Mam ochotę skręcić w lasy Szwecji aby jeszcze zatopić się w ciszy przyrody. Nie chcę jeszcze do cywilizacji. Jednak przepiękne i straszne w surowości pejzaże fiordów norweskich kuszą zagadką, a co będzie za następne dziesięć – trzydzieści kilometrów? Nawet jeśli nie mogę kontemplować w samotności tych monumentalnych wodospadów, zaczynających się tam w górze, pośród niebieskiego lodu lodowca i spadających ponad kilometr w dół, do morza, nawet jeśli nie mogę w samotności, to jednak warto. Wodospady przykuwają moją uwagę. Pamiętam, 16 lat temu, próbowałem w południowej Norwegii, podejść do takiego wodospadu. Był niewielki, bo był daleko, a nic nie nadawało skali. Długo szedłem zanim dostałem się do jego stóp. Huk wody i jej energia onieśmielały, bałem się podejść bliżej, nie słyszałem własnych myśli.
Dziś zrobiłem prawie 600 kilometrów. Jak to łatwo idzie kiedy drogi są asfaltowe. Świat wydaje się mały, a wszystko bliskie. Zwłaszcza kiedy motocykl dziwnym trafem nie notuje nowych usterek. Lucyperowi skończyły się pomysły, jakby tu uprzykrzyć życie turyście. Ale on coś wymyśli, trzeba tylko poczekać. Jutro musi się coś zepsuć.
Rano wyszło słońce… na chwilę. Zrobiło się pięknie. Zanim wyruszyłem napstrykałem zdjęć. Spałem na małej wysepce, pośrodku Efjorden. Droga E6 przechodzi przez wyspę dwoma mostami. Jednak wypchnąłem z parkingu motocykl pod górkę, na drogę, aby nie hałasować o piątej rano. Naliczyłem dziewięć, ciasno upakowanych kamperów. Silnik długo się rozgrzewał, było coś koło 9st.C. No ale w końcu ruszyłem. Niedaleko, tylko 17 kilometrów. Potem stanąłem na pół godziny czekając na prom za 34zł/motocykl. Nie ma innej drogi. Przez cały ten czas przede mną stał Dodge Ram z włączonym silnikiem. Facet miał włączoną klimę i otwarte całkiem okno. A może to tylko przyzwyczajenie, że w zimie silnika się nie gasi. Widocznie zapomniał, że to lato. Rejestracja zaczynająca się na ZH, oznaczała że mieszka w rejonie Alta, w Finmarku. Paliwo jest po prawie 9zł/litr, Ram pali coś koło 16-18. A kawa na promie, którą zaraz wszyscy sobie fundnęli, kosztowała 16zł za mały kubek. W ogóle ceny są tu 3-4 razy wyższe niż w Polsce. A czasami 7-9 razy wyższe, jak na przykład za batony Snickers.
Goście mają szmal chociaż chodzą w podartych jeansach i gumiakach. Ja na tą wyprawę wydam coś koło 3500zł, nie licząc amortyzacji motocykla, nie wiem z czego zapłacę rachunki w Polsce. Oni pewnie tyle płacą za jedno tankowanie Rama. Większość podróży odbywam do krain, gdzie to ja robię za lepszego gościa z kasą. Tu robię za biedaka, który się szarpnął jednocylindrową motyką na księżyc. Chociaż nie… oni rozumieją, jak mówię, że jestem ‘low budget’ to znaczy, że zjem obiad w barze, zamiast w restauracji hotelowej, a mnie nie stać na bagietkę w Spearze za 7zł.
Poziom cen w Norwegii przygnębia. Bo to oznacza, że wrócę tu ponownie za następne 16 lat. Będę miał wtedy blisko do emerytury i to będzie ostatnia szansa.
Ostatnią szansę na zdjęcie podpinek tego dnia miałem na promie. Bo słońce przygrzało, wiaterek za słabo chłodził. Potem wszystko się zmieniło. Do końca dnia lało, a temperatura nie skoczyła wyżej 11st.C. Ale się dzisiaj nakręciłem zakrętów po tych dziurawych, mokrych drogach! Oni tu mają asfalty gorsze niż w Polsce. Koleiny wypełnione wodą, obsunięcia, połamana nawierzchnia. Wszystko wynika z błędów w budowie fundamentów drogi, tego co jest pod asfaltem. Widziałem jak budują nową drogę, to Rosjanie robią to lepiej. No ale autostradę arktyczną zbudowało im ponad 23 tysiące więźniów, którzy tu wyzionęli ducha z tego powodu, pod karnym okiem hitlerowców. No to skąd ci tłuści Norwegowie mają mieć pojęcie o budowie dróg? Ale rzeczywiście ładni to oni nie są, na dodatek nie dbają o kulturę fizyczną. Tylu palących to nawet w Rosji nie widziałem. To pewnie z tego dobrobytu. Tylko czy teraz naród norweski potrafiłby wydać na świat Amundsena, albo jakiego walecznego Wikinga? Czy tylko potrafią kontestować aktualny stan rzeczy, albo sprzeciwiać się zbrojnie jak Breivik. Czy każde społeczeństwo żyjące w dobrobycie jest zgnuśniałe? Czy człowiek potrafi hołdować humanistycznym wartościom tylko w obliczu klęski? Natura ludzka już prawie w ogóle mnie nie zaskakuje. Jeśli wyjdzie się z założenia, że jest z gruntu zła i brudna, to wszystko staje się jasne. Jak w matematyce, jeśli za constans podstawimy piękno natura humana, to równanie nigdy się nam nie zgodzi. Ale gdy tylko założymy, że człowiek jako jednostka i jako tłum jest wynaturzeniem na tle cnót w jakie zwykliśmy wierzyć, to łatwo pojmiemy historię ludzkości i siebie samego. Jakiego przedziwnego wniosku tedy można dociec – że prawda tkwi w diable, a siła do życia w bogu.
Ale dygresja! Jak ktoś doszedł do tego miejsca to już nic go nie zrazi. Ach właśnie zrazy, cokolwiek to jest, ale mi się dobrze kojarzy, na pewno smacznie. Kupiłem dziś jedzenie norweskie, bo mi się ruskie żarcie skończyło. Co za gówno. No ale na usprawiedliwienie Norwegów dodam, że chciałem zaoszczędzić. Wydałem jedynie 58.9zł w supermarkecie i ledwie co zjadłem to pobiegłem w krzaki. Smak taki, że się zmusiłem. Krótko mówiąc, gówno zjadłem i gówno wydaliłem. Zapach inny, ale coś od siebie dodać musiałem, widać mimo codziennego prysznica zapachuję nieładnie. Wcale mnie to nie obchodzi, albowiem płeć piękna w Norwegii, nie jest ładna, więc jako samotnemu mężczyźnie ładny zapach nie jest mi akurat potrzebny. Skarpetki piorę co drugi dzień, flizelinę na tyłek wciągam świeżutką co rano, ale widać to nie wystarcza. Jak wspominałem na początku, motocyklistom wiele się wybacza, czy to z miłosierdzia, czy to ze strachu.
Wracając do tematu, to o czym tu pisać, że jest pięknie? Inni to już po tysiąckroć pisali. Wiadomo, że w Norwegii jest pięknie, ale niewielu wie, że przejazd Norwegii prawdziwym enduro na MT-ekach, to sztuka dla sztuki. Tu nikt tak nie jeździ, a jak popada to nawet powinno być to wzbronione. Dziś zrobiłem na mokrym asfalcie, na zużytych kostkach ponad 500 kilometrów i jeszcze żyję. Ci na Metzelerach Desertach biorą mnie jak chcą, a ja certolę każdy zakręt i wyobrażam sobie jak mi narowisty, jednocylindrowy 800ccm skoczy i zerwie przyczepność na 186 zakręcie, a ja pojadę w białą Scanię z drzewem. Preferuję śmierć we śnie.
No ale w Rosji to MT-eki ratowały mi dupę po kilka razy dziennie. Tak jak pisał przyjaciel SMSem – kto doceni, że zawiecha 24cm skoku w Rosji nie wyrabia, kto zrozumie, że MT-ek konieczny? No właśnie kto? Ten kto podróżuje nie jest turystą. Właśnie znalazłem cud-miód placek pod namiot w lesie. Kilometr od E6 – głównej drogi w północnej i środkowej Norwegii. TIRów nie słyszę, las, wodospad, góry, tak pięknie w Polsce to nie ma. Ale… aby tu wjechać trzeba zamielić MT-kami w błocie co pod trawą roszoną całodziennym deszczem leży. Ci od BMW co od 250kg się zaczynają, śpią w hotelach, albo na kempingach.
Jak się tak jedzie w deszczu 500 kilometrów, to człek sobie notuje w pamięci różne rzeczy do opisania. Samotność, huk wiatru w uszach bo makaroniarski kask do kitu, ziąb w dłoniach bo podgrzewane manety wysiadły, mokro w butach bo ochraniacze z Allegro na rozmiar 45 są za małe na buty 45, mała szczelina w koloratce co opina gardło w najlepszym kombinezonie HainGericke i zimny wiatr się tam wdziera. To wszystko zmusza do myślenia o wszystkim tylko nie o ciepłej żonce wieczorem po smacznej kolacyjce w łóżku. Ja rzeczonej żonki na stanie nie posiadam, ale pomarzyć rzecz ludzka. No więc w takich momentach umysł szuka pracy aby zagłuszyć trud podróży. Jak u Beniniego w filmie “Życie jest piękne”. W obozie hitlerowskim ojciec tworzy iluzoryczny świat dla syna, nawet po to aby samemu uciec od traumy rzeczywistości. Na motocyklu nie jest aż tak źle, przynajmniej jest krótkotrwale. Jednak piękne jest to, że wtedy umysł wodzi nas na pokuszenie tajemnic, po które zwykle nie sięgamy z braku czasu i odwagi. To droga niezwykle osobista, więc zanudzać was nie będę, nie trzeba kartkować tekstu. Ale zachęcam do sięgania do granic codziennego komfortu i wytrzymałości. Bo to rozwija. Człowiek jest taką bezmyślnie zaprogramowaną maszyną, że jak nie dostanie kopa od życia to nie pomyśli.
OK… teraz dla tych co kartkują, bo trudne i nudne. Moto się nie psuło, droga była ładna, znalazłem nocleg w lesie jak z bajki ale trzeba było opon błotnych aby do niego dojechać, a teraz piję trzeciego drinka z polskiego spirytusu z norweską Pepsi, w zużytej puszce po ruskich śledziach, bo kubka nie zabrałem. Wystarczająco zabawnie?
Kończę bo przestało na chwilę padać, a mam przygotowaną wodę na prysznic, znaczy zimną, bo mi się nie chce z lenistwa kuchenki rozkładać, a czas nagli bo albo deszcz, albo wichura, a za 8 godzin trzeba ruszać w drogę. Z wizjera namiotu widzę oczywiście motocykl, potem świerki i świerki, potem… śnieg, a to tylko 145m n.p.m. i jestem 200 kilometrów na południe od Polaris Kellen. W Karelii, tydzień temu cierpiałem na upały, w tej samej odległości od koła podbiegunowego, a tam nie ma prądu zatokowego. Kurde jak zimno, tusz w ballpenie mi zastyga, a to sierpień. Słucham muzyki krisznowców i przypomina mi się jak przez mgłę gorąc z Vrindavanu w Indiach, a tu w środkowej Norwegii komary w sierpniu zamarzają.
MOTOSKANDYNAWIA
Mariusz Reweda
Czy może być gorzej jak rano ręce grabieją w rękawiczkach kiedy składa się namiot w deszczu? No tak, zawsze mogą w nocy ukraść motocykl. Ale tutaj to już prędzej spodziewałbym się niedźwiedzia niż złodzieja.
Wyskoczyłem na zalaną deszczem główną o szóstej. Trochę późno, ale bezskutecznie czekałem aż przestanie padać deszcz. Jednocześnie wczesny ranek to jedyny czas kiedy ta droga jest pusta i można spokojnie jechać. Tak około dziewiątej wsie zdarzają do pracy, do miasteczek, turyści wreszcie się budzą i droga staje się nieprzyjemnie zatłoczona. Tutaj większość kierowców stosuje strajk włoski i skrupulatnie do przesady przestrzega ograniczeń prędkość, a jest ich tu sporo. Na dodatek bardzo nie lubią wyprzedzać, więc często można utknąć w bardzo długim peletonie za jakąś babą co jedzie 70 kiedy można 90. Im dalej na południe tym gęściej od ludzkich siedzib. Piękna, dzika przyroda północy dawno już została za moimi plecami. Teraz co najwyżej uda mi się trafić piękny pejzażyk lasu, jeziora i kolorowych domków. No cóż taki jest powrót do rzeczywistości. Mam zamiar miękko wylądować. Na deser zostawiłem sobie Oslo i Kopenhagę. Fiordy środkowej i zachodniej Norwegii, lodowce i inne, widziałem 16 lat temu. Teraz mnie na to nie stać. Szmalec się kończy.
Tuż przed Trondheim zjechałem wreszcie z irytująco zapchanej i dziurawej E6. Skierowałem się na Roros. To był skrót wymyślony ad hoc, dlatego dopiero później dowiedziałem się, że miasteczko warto było zwiedzić od środka, a nie minąć po obwodnicy. Starówka tego górniczego osiedla z dawnych czasów wygląda na internetowych zdjęciach nadwyraz ciekawie. Może następnym razem nie stracę tej szansy. Aby tam dojechać trzeba przeskoczyć przełęcz coś koło 1000m n.p.m. Niby nic, ale dziś nocowałem na około 150m n.p.m. i za sąsiada miałem śnieg. Tutaj jednak już nie było zimy, a nawet przestało padać i wyszło słońce. Zdjąłem część podpinek, poczułem się luźniej, ruchy miałem bardziej swobodne. Norwegowie mówią, że lato 2012 jest bardzo zimne i nie wszystkie śniegi stopniały.
Kiedy się zaczyna wracać, zaczyna się podsumowywać miniony czas. Zwykle ambicje, tak wyostrzone w dzisiejszym świecie bezustannej rywalizacji, zmuszają do refleksji typu – czy warto było? Sądzę, że mój czas i pieniądze były dobrze zainwestowane. A gdyby wyzbyć się oceny racjonalnej i spojrzeć od strony ducha. Co ta wyprawa zmieniła we mnie i moim życiu? To dopiero po jakimś czasie stanie się bardziej jasne.
Dziś znalazłem nocleg na municypalnym polu namiotowym, nad jeziorem Norsjoen. Trzeba zapłacić 24zł i uiścić należność w kopercie do skrzynki. Na polu byli już młodzi Norwegowie. Poinstruowali mnie co trzeba zrobić, bo informacja była po norwesku. Sami jednak nie zapłacili od razu, dopiero późnym wieczorem, kiedy rozłożyli namiot. Fajni ludzie, zupełnie z innego świata. Przyjechali nowym BMW, a mają ledwie po dwadzieścia lat i przed nimi cały świat. Widać, słychać i czuć, że są z miasta. Ale rozpalili sobie ognisko i wiedzieli, że do tego zadania kora z brzozy jest lepsza od papieru.
Potem przyjechali Niemcy w średnim wieku. Rozłożyli swoje sprzęty wyciągając je metodycznie z bagażniku czeskiej Skody. Uśmiechali się i przyszli przywitać. Jak różne jest to miejsce od dzikich plaż w Rosji. Tam ludzie kulturalni stanowią bezgraniczną mniejszość, a reszta choć do rany przyłóż, to kultury uczyli się w kołchozie albo fabryce.
Przyjechali też lokalni łowić ryby. Mają takie przemyślne mocowania do wędek aby ich nie składać za każdym razem. Mocuje się to na przyssawki do maski i dachu samochodu, wtedy wędki wyglądają jak długie, położone na samochodzie anteny od CB radia. Spokojnie napompowali sobie coś w rodzaju pontonów. Zakłada się je razem z kaloszami, tak że ponton ma się wokół pasa. Potem kiwali się na jeziorze jak kolorowe boje. Coś tam nawet złowili. Przypomniałem sobie młodych ludzi koło Kalevali, co mieli aluminiową, wyklepaną łódkę ukrytą w krzakach, a przyjechali rozklekotaną Ładą. Jak to było dawno i daleko stąd! No może jak się czyta ciurkiem wszystko, to nie tak daleko i dawno.
Wieczorem skorzystałem jeszcze z małej chatki – umywalni, ale bez wody. Podłoga była z desek rozstawionych na 5-7cm od siebie. Przez szpary woda wsiąkała w grunt. Można było brać prysznic z własnej wody. Był tam też kajecik i długopis. Wpisało się do niego mnóstwo zadowolonych z kempingu osób. Między nimi był usatysfakcjonowany pielgrzym z Polski.
MOTOSKANDYNAWIA
Mariusz Reweda
Coraz częściej, w tym wyrachowanym świecie, drobna bezinteresowność i dbałość o interes drugiego człowieka, wprawia nas w osłupienie. Na mnie właśnie takie pozytywne zaskoczenie wywarł ten kemping. Wydziergane ręką napisy ‘TOA’ kierujące do zaskakująco czystych i wyposażonych w zapas papieru wychodków. Czerwona skrzynka do której należy wrzucać należność za nocleg. Tablica ogłoszeń z mapkami dla wędkarzy. Pamiętam podobne pole biwakowe w północnej Chorwacji. Zafundowane przez emerytowanego żołnierza doświadczonego wojną. Jak zachowaliby się Rosjanie, których czasami widziałem w Finlandii i północnej Norwegii? Czy naśmieciliby i zahałasowaliby całe pole namiotowe, tak jak to robią u siebie? A może na wyjezdnym stają się innymi ludźmi, tak jak Polacy potrafią dobrze pracować ale tylko zagranicą.
A rano było jak zwykle, czyli deszcz i zimno. Czekałem ponad godzinę, aż chociaż na chwilę przestanie padać, ale w końcu poskładałem brezentowy domek w deszczu. Gdyby tak jeszcze parę dni poegzystować w deszczu, to bym nabrał wprawy. Doszlifowałbym ruchy i mógłbym przejść do następnego etapu, czyli rozkładanie i składanie efektywne obozu na drewnianej tratwie, w czasie sztormu, po środku oceanu. Ale za trzy dni ląduję w Polsce i nie zdążę zebrać odpowiedniego doświadczenia w tej materii, a oglądanie programów Bear’a Grylls’a to nie to samo.
Ruszyłem oczywiście na południe, przez piękne sosnowe lasy. Deszcz dość szybko ustąpił, a słońce zaczęło przeświecać przez obwieszone kroplami wody igliwie drzew, rozjaśniając zieleń chrobotka reniferowego. To taki kolczasty, sztywny mech w jasnym odcieniu zieleni. Lasy przecinały liczne strumienie pełne szumiącej na kamieniach, ciemnobrązowej od torfów wody. Uchylona lekko szyba w kasku zbierała wszystkie zapachy przyrody. Świeżo nasączone po deszczu i ogrzewane teraz słońcem runo silnie pachniało grzybami, jagodami, poziomkami i po prostu igliwiem. Spędziłem dzieciństwo w lesie i takie piękne miejsca jak na południe od Roros zawsze traktowałem jak raj utracony, do którego kiedyś wrócę.
Pięknie się jechało w tej przepastnej pustce leśnej, po dziurawym asfalcie i pustej drodze. Ale w pewnym momencie zorientowałem się, że zaczyna mi brakować paliwa. Włączyłem rezerwę (taki przełącznik w postaci kranika, ku wiadomości nowożytnych motocyklistów) i zostało jeszcze 50-70 kilometrów. Odwiedzałem kolejne stacje paliw, ale wszystkie były nieczynne. Wioski wymarłe, wszyscy śpią. Co za leniwy naród, bardziej niż Hiszpanie. Przed dziesiątą nikt z wyrka nie wyjdzie. Trafiłem na drodze tylko jednego turystę… z Warszawy. Znalazłem jedną stację w Drevsjo. Skomponowaną z mechanikiem i pomocą drogową. Ale o 8:30 wszystko na głucho zamknięte. Chciałem czekać, usiadłem na śmietniku. Ale przecież nie wiadomo czy otworzą o dziewiątej, czy o dziesiątej. Godzin otwarcia nikt nie wywiesił na drzwiach. A może właściciel pojechał do Oslo na ślub córki i tylko ja we wsi tego nie wiem. Będę tak tkwił jak kołek do jedenastej aż się ktoś zlituje i mi o tym powie. Będzie miał radochę z mojej miny.
W końcu znalazłem czynną stację i zatankowałem 23.6 litra, czyli zostało mi jeszcze pół litra. Rekordu jednak nie pobiłem. Kiedyś zabrakło mi paliwa w Turcji, bo jakimś sposobem KTM więcej spalił i rąbnąłem się w obliczeniach o dobre pięć kilometrów. Lubię wyjeździć paliwo do końca.
Cdn.
Autor: Mariusz Reweda
Zdjęcia: archiwum autora
MOTOSKANDYNAWIA
MOTOSKANDYNAWIA
MOTOSKANDYNAWIA
MOTOSKANDYNAWIA
MOTOSKANDYNAWIA
BIO
Mariusz Reweda
Zawód podróżnik, to najlepiej pasuje do opisu tej osoby. Ostatnie 21 lat spędził na penetrowaniu świata i jego poznawaniu. Z dala od atrakcji z przewodnika, blisko zrozumienia obcych kultur. Najczęściej na własnych kołach, motocyklem, samochodem… kajakiem. Jego dom jest zawsze przy nim.