MONGOLIA CZĘŚĆ 1
Mariusz Reweda
Część 1
Przefrunęliśmy samochodami Rosję w tydzień aż po Ałtaj. Wybraliśmy północną drogę przez Kirow, Perm i Jekaterynburg. Rosja tak szybko się cywilizuje. Ilość samochodów na drogach jest astronomiczna, a większość z nich to nowe, japońskie lub europejskie wozy. Nigdy nie spodziewałem się, że będę stać w korku po środku Niziny Środkowosyberyjskiej, wielkiej jak pół Europy. Od ośmiu lat tędy jeżdżę i na początku witałem kierowcę w samochodzie jadącym z przeciwka z uśmiechem. Teraz walczę z nim o miejsce na drodze. Remont mostu i ruch wahadłowy po środku pustkowia, które trudno sobie wyobrazić w europejskich realiach, tworzy korek na trzy kilometry.
Kilkaset kilometrów bagien dookoła. Na północ tylko przyroda, a na południe kilkaset kilometrów do stolicy Kazachstanu – Astany. Droga jak grobla na bagnach, gzy wielkości pudelka zapałek chcą się wcisnąć przez otwarte okna samochodu, a my stoimy i końca kolejki nie widać!
Wreszcie lądujemy w pięknym Ałtaju. Na dwie noce zatrzymaliśmy się na plaży nad rzeką Katuń. Pierwszego dnia od razu zrobiliśmy trzydziestokilometrowy treking po górach, wzdłuż rzeki. Za sąsiadów mamy Rosjan z Petersburga. Przyjechali tu na wakacje i festiwal medycyny ayurvedyjskiej. Jechali ponad sześć tysięcy kilometrów przed siebie i nie wyjechali z własnego kraju. Zrobili nam koncert na misach tybetańskich z szumem wzburzonej Katuni w tle. Wieczorem dołączył do nas Niemiec na motocyklu, który wraca z Mongolii do domu. Taki dzień w podróży.
Kolejnego ranka stawiliśmy się na granicy Mongolii i po dwóch godzinach kłótni z ałtajskim pogrnicznikiem wróciliśmy pięćdziesiąt kilometrów do Kosz-Agacz, do biura służb migracyjnych. Spornym stał się martwy od siedmiu lat przepis nakładający obowiązek rejestrowania wiz po przyjeździe do Rosji. Przepis bzdurny i dlatego dla służb federalnych martwy od lat. Ale Ałtajcy widać nadal są bardziej świętsi od Putina. Kłótnie trwały cztery godziny, oparło się o telefon do biura gubernatora, ale w końcu nas puścili.
Te wszystkie ceregiele zajęły nam większą część dnia. Więc przejechaliśmy pierwszą przełęcz w Ałtaju mongolskim i stanęliśmy na nocleg na pograniczu wielkich rozlewisk. Okazało się to błędem, bo komary nie dawały nam spokoju przez cały wieczór. Było ich tyle, co w upalne lato na Syberii. Powietrze gęstniało od bzyczenia ich skrzydeł. Mimo ciepła, opatuliłem się po same uszy, a na głowę wsadziłem kapelusz z moskitierą. Jednak meszki przez nią przechodziły. Każdy zamaszysty ruch ręką odsłaniał nadgarstki spod rękawa. Siadanie napinało spodnie na kolanach i tyłku, co wykorzystywały komary i gzy. Psikanie chemią pomagało tylko na chwilę. Tak jak w siarczysty mróz, lodowate powietrze wydaje się przeszkodą, a nie przezroczystą pustką. Gdy wiatr wdziera się nam za kołnierz, a stopy drętwieją z zimna. Tak powietrze nasiąknięte owadami staje się przeszkodą, jak brak tlenu na obcej planecie. Trzeba używać sposobów, aby wziąć prysznic, aby owady nie wleciały do sypialni – samochodu, aby przewietrzyć wnętrze i nie udusić się od dymu ze spiral antyowadowych.
Następnego ranka czekało nas kolejne, mongolskie diabelstwo. Wczoraj zrozumieliśmy, dlaczego pasterze ze swoimi trzodami i jurtami wynoszą się z ciepłych dolin, z 1500m n.p.m. na ponad 2000m n.p.m. To owady ich do tego zmuszają. A tego ranka dowiedzieliśmy się, dlaczego w Mongolii jest tyle różnych dróg, które zmierzają do tego samego celu, w tym wypadku miasta Ulangoom. Nowe drogi powstają po to, by ominąć okresowe przeszkody pod koniec sezonu deszczowego.
Zmarnowaliśmy kilka godzin, aby przekroczyć szeroko rozlaną rzekę. Zwiedziliśmy przy okazji wymarłe, na czas letniej pory owadów, wioski. W końcu poszliśmy po rozum do głowy i pojechaliśmy bliżej gór, gdzie miast błota są kamienie, a i rzeka jest węższa. Mimo to musieliśmy zanurkować samochodami prawie metr w rwący, górski strumień. To był początek mojej drugiej, wspaniałej podróży po Mongolii.
Zatrzymaliśmy się na przełęczy aby wypuścić oczy na wypas po przepięknych połoninach mongolskiego Ałtaju. Podobnie jak w Himalajach, tutaj też łatwo stracić prawidłową perspektywę. Dopiero potężne drzewo na przeciwległej przełęczy, na pierwszy rzut oka zaklasyfikowane na lichy krzak, nadaje skali tym przestrzeniom, tej pustce. Iwona mówi, że ścisk ludzi i zakorkowana, sześciopasmowa obwodnica Moskwy dusi. Przestrzeń Mongolii za to onieśmiela. Człowiek wycofuje się w siebie przelękniony ogromem srogiej, bezdusznej przyrody. Odkrywa swą samotność i zdaje sobie sprawę z iluzji ciepłego bezpieczeństwa życia w ścisku przeludnionej Europy. Właśnie dlatego Mongolia nie wydaje się dobrym celem podróży dla tych, którzy w swym wnętrzu mogą odkryć jedynie pustkę.
Na przełęczy zmieniliśmy plany i postanowiliśmy pojechać do OT-Camp, z powrotem 50 kilometrów, aby zagościć na corocznym festiwalu folk, którego reklamę zawieszono na tablicy ogłoszeń, właśnie na przełęczy.
Reklamy wymalowano w języku angielskim, ale trudno było znaleźć kogokolwiek mówiącego tym językiem na terenie ger-campu, czyli hotelu zbudowanego na kompletnym bezludziu ałtajskich gór z kilkunastu, nowoczesnych jurt. Kompletne bezludzie, znaczy tyle, że najkrótszą, najłatwiejszą drogą wyjeżdżoną w trawiastym stepie, jedzie się 3-4 godziny do najbliższej osady, miasteczka. Dopiero wieczorem, podczas przygotowań do wielkiego, szamańskiego ogniska, odnaleźliśmy kilkoro białych turystów przywiezionych tu taksówkami – Toyotami, wśród nich Rafaela, który studiuje kulturę mongolską w Ulaan-Baatar.
Zwyczajem ludów, które niechętnie przyjęły od Białych ideę precyzyjnego mierzenia czasu, fiesta, oficjalne rozpoczęcie wielkim ogniskiem, oraz późniejsze śpiewy gardłowe i tańce, rozpoczęły się późnym wieczorem, z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Scenę szczelnie obstąpiło kilkudziesięciu widzów. Na przygotowane miejsce układano stosy drewna. Do tego jeszcze słoik miodu, kawał mięsa. Nie wolno skąpić przy składaniu darów, bo duchy się obrażą. Następnie wszystko obkładano jest jeszcze suchym drewnem. Pomocnicy ustawiają na stołeczku (koniecznie po wschodniej stronie) metalowy talerzyk z gałązkami jałowca, obok dwie miseczki z mlekiem i kefirem. Po chwili przychodzi główny szaman. Na ceremonię przywdział swój rytualny strój, który zdobią kolorowe frędzle, dzwonki i obowiązkowe “szamańskie lusterka”, dzięki którym szamani mogą oglądać ludzkie dusze oraz patrzeć w przyszłość. Do tego buty ze skóry z zadartymi noskami (żeby nie ranić matki-ziemi) i specjalne nakrycie głowy – czepiec z wypchanym popiersiem orła.
Pióra też są nieodzownym atrybutem szamańskim i mają pomagać w tak zwanym ‘szamańskim locie’ w zaświaty. Jest też oczywiście najważniejszy atrybut szamana, czyli bęben. Najpierw szaman podpala gałązki jałowca, a od nich dopiero cały stos, który momentalnie zajmuje się ogniem. Tlące się gałązki jałowca dają dym, którym szaman po kolei okadza wszystkich uczestników rytuału. Najpierw wzdłuż rozpostartych rąk, dookoła tułowia, potem głowa i pod uniesionymi stopami. Każdy okadzany powinien w myślach powtarzać afirmację, że wszystko co dobre Zostaje, a co złe Odchodzi. Następny etap to bryzganie. Rzeźbioną drewnianą łyżką na cztery strony świata i na ogień rozbryzguje się w darze kefir, a resztę wlewa do ognia. Teraz szaman przystępuje do śpiewów. Najpierw rytmiczne uderzenia w bęben. Jak w transie, powoli intonuje swoją pieśń. Siedzimy grupą dookoła ogniska, szaman bez przerwy śpiewa, tańcząc dookoła ognia.
CDN
Autor: Mariusz Reweda
Zdjęcia: archiwum autora
BIO
Mariusz Reweda
Zawód podróżnik, to najlepiej pasuje do opisu tej osoby. Ostatnie 21 lat spędził na penetrowaniu świata i jego poznawaniu. Z dala od atrakcji z przewodnika, blisko zrozumienia obcych kultur. Najczęściej na własnych kołach, motocyklem, samochodem… kajakiem. Jego dom jest zawsze przy nim.